Pytanie do specjalisty. Grypa czy COVID-19?
prof. dr hab. Robert Flisiak
COVID-19 był tematem ostatniej audycji z cyklu „Pytanie do specjalisty”. Gościem prof. Jana Kochanowicza był prof. Robert Flisiak, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku
Panie Profesorze, od ponad półtora roku zajmuje się Pan leczeniem i diagnostyką pacjentów z COVID-19. To temat, który znowu ożył. Rozmawialiśmy kilka tygodni temu, gdy wydawało się pozornie, że pandemia uległa uspokojeniu. Zachęcaliśmy do szczepień, ale nie miało to miejsca. Jak ocenia Pan obecną sytuację? Co dzieje się w województwie podlaskim, co dzieje się w kraju? Co nas czeka?
To dużo pytań w jednym. Oczywiście wszyscy wiedzą, że mamy dużą falę zachorowań na COVID-19 akurat na Podlasiu, taką, jakiej nie mieliśmy ani rok temu, ani wiosną. Wtedy cały kraj był równo „zalany”, a nawet w poprzednich falach trochę mniej u nas było pacjentów. No i to była ta dobra strona, ale i zła, bo przez to, ale też przede wszystkim przez niewystarczającą ilość zaszczepionych, wirus zaczął szukać sobie przestrzeni do życia – bo taka jest właśnie natura każdej epidemii wirusowej. Tak naprawdę każdemu wirusowi zależy przede wszystkim na rozprzestrzenianiu się, a najłatwiej się rozprzestrzeniać tam, gdzie nie ma odporności nabytej w sposób naturalny po przechorowaniu, ani tej nabytej po szczepieniu. I dlatego nie powinno być zaskoczeniem, że akurat wybrał nasz region, czyli Podlasie i Lubelszczyznę.
Cały czas tłumaczono nam, że my jesteśmy regionem oszczędzonym, ponieważ nie ma tutaj dużych skupisk ludzi. Białystok, mimo, że ma prawie status metropolii, nie jest dużym miastem, w województwie ludność jest raczej rozproszona po niewielkich miejscowościach. To przy poprzednich falach było czynnikiem, który chronił nas, bo nie było tego przemieszczania się wirusa i on sobie nie wędrował.
To prawda. Wtedy wirus nie miał optymalnych warunków do rozprzestrzeniania się akurat u nas. Znacznie lepiej mu szło to w tych wielkich centrach miejskich oraz w województwach o dużym zagęszczeniu – pamiętamy, co się działo na Górnym Śląsku. Ale to nie znaczy, że wirus zapomniał o nas. W momencie, gdy tam już nie ma przestrzeni zbyt dużej do rozprzestrzeniania się, wiadomym było, że ogniska zaczną wybuchać u nas. W tej chwili wydaje się, że osiągnęliśmy taki punkt kulminacyjny i w ostatnich dniach pojawiły się takie jaskółki optymistyczne, które wskazują na to, że liczba zakażeń będzie zmniejszała się, ale liczba zajętych łóżek w szpitalach, jeszcze przez 2-3 tygodnie będzie na wysokim poziomie. Będzie to duży poziom zajętości, blokujący niestety dostęp do opieki zdrowotnej innym chorym. To jest właśnie ten problem, który wydają się lekceważyć ludzie, którzy się nie szczepią, bo uważają, że ich to nie dotyczy. Nawet jeżeli nie zakażą się albo zakażą się i przejdą lekko chorobę, to może to ich dotknąć, bo zabraknie dla nich miejsca w szpitalu, gdy zachorują na inną chorobę. A przyczyną jest to, że oni i im podobni nie zaszczepili się.
Panie Profesorze, czy wirus ten sprzed półtora roku, ten wiosenny i ten obecny to jest taki sam typ wirusa? Czy on się zmienia? Słyszeliśmy o różnego rodzaju mutacjach, przybywało liter w alfabecie. Na jakim etapie w tej chwili jesteśmy?
Cały czas żyjemy z wariantem Delta. To, że on tak długo z nami jest, świadczy o tym, co sugerują pewne hipotezy, że możliwości ewolucji wirusa i poszukiwania jakiejś ucieczki przed naszą obroną populacyjną zaczynają mu się kończyć. To jest optymistyczne. Oby tak było, bo w pewnym momencie zaczyna brakować miejsc na tym kolcu, który się przyczepia do receptorów, które mogłyby ulec takiej zmianie, żeby być jeszcze bardziej przylepne, czyli żeby zwiększyć zakaźność. Wygląda na to, że wariant Delta ma już najwyższą, jaką mógł osiągnąć wirus SARS-CoV-2, zakaźność. Życie pokaże, czy tak będzie. Jeżeli chodzi o różnicę, faktycznie obserwujemy pewne różnice w obrazie klinicznym. Poza tym, że właśnie wariant Delta ma większą zakaźność, czyli łatwiej jest przenieść zakażenie z jednego człowieka na drugiego, powoduje pewne różnice w obrazie klinicznym. Udokumentowaliśmy je nawet w naszych badaniach właśnie wysłanych do publikacji. Przede wszystkim widać znacznie częściej objawy dyspeptyczne, znacznie rzadziej pacjenci skarżą się natomiast na zaburzenia węchu i smaku, aczkolwiek sądzę, że w tej chwili po prostu stało się tak to oczywiste, że już nikt nie robi z tego sensacji.
Pacjenci może po prostu bardziej zwracają uwagę na dolegliwości żołądkowo-jelitowe, które są kłopotliwe, a brak węchu i smaku nie jest takim problemem?
Być może, natomiast ja bym nie zwracał na to uwagi, bo to są różnice w objawach fazy początkowej. Są one istotne bo ułatwiają rozpoznanie pozwalając na odpowiednio wczesne rozpoczęcie leczenia. Ale zagrożenie życia tak naprawdę pojawia się w 2 tygodniu choroby, bo wtedy ujawnia się burza cytokinowa, zaburzenia krzepnięcia, zatorowość, uszkodzenia płuc i wielu innych narządów. Wydaje się, że aktualnie więcej mamy zakrzepicy i że ma ona poważniejsze konsekwencje, prowadzące nawet do konieczności amputacji kończyn. Więc te zmiany są, ale choroba cały czas jest taka sama. Tak samo groźna. Natomiast to, co niepokoi w tej chwili nas lekarzy w zachowaniu pacjentów, to to, że zgłaszają się późno, usiłują przeczekać. Nie wiadomo dlaczego. Może być powodem to, że jest trudno dostać się w tej chwili do szpitala, ale w większości przypadków są to próby takiego przeczekania z nadzieją że choroba przebiegnie łagodnie. Tymczasem leki przeciwwirusowe, w tym ten nowe które mają się pojawić w najbliższym czasie, aby były skuteczne muszą być zastosowane w ciągu 5 dni od wystąpienia objawów.
Wydaje się, że przez SARS-CoV-2 zapomnieliśmy o innych wirusach. Mam wrażenie, że drugi rok jesteśmy bez grypy. Grypa w ogóle przepadła?
Pamiętajmy, że jest coś takiego jak nisza ekologiczna. Wszystkie żywe organizmy szukają swojej niszy i jak ją znajdą, to nikt inny nie może już jej zająć. Wygląda na to, że właśnie SARS- CoV-2 wyparł grypę. To nie będzie na pewno trwałe, bo grypa jest i wcześniej czy później wróci. Mogę nawet mieć obawy, że wirus, który zanika w środowisku, potem wraca ze zdwojoną siłą, bo społeczeństwo traci odporność. Ta odporność na poszczególne wirusy, w tym wypadku na grypę, spada nam z racji braku ciągłego kontaktu z patogenem w sposób naturalny. A jeszcze jeżeli dodamy niski poziom zaszczepienia przeciw grypie, to efekt jest taki, że za parę lat będziemy mieli taką epidemię wyrównawczą, która spowoduje chorobę u osób, które nie mają wystarczającego poziomu odporności. Tego samego, niestety, obawiam się w przypadku SARS-CoV-2, bo prawdopodobnie za rok jesienią będziemy mówić cały czas o SARS-CoV-2, tylko że to już będą pojedyncze przypadki. Prawdopodobnie nie będzie konieczności zajęcia tylu łóżek, ale obawiam się, że takie kliniki jak moja, będą w całości znowu zajęte. To będzie o tyle groźne, że my uspokojeni tym, że tych przypadków jest coraz mniej i w kolejnych latach będzie jeszcze mniej, stracimy czujność. I za jakieś 5, 6, 10 lat, ten wirus będący cały czas w środowisku, zidentyfikuje populację jako nie odporną i zaatakuje ponownie.
A jak to ma się z innymi chorobami zakaźnymi? Tak z niepokojem czytam o doniesieniach, jakoby odra miała powrócić.
Odra jest właśnie tą chorobą, która charakteryzuje się bardzo wysoką zakaźnością. Na dodatek ma w pewnym sensie podobną charakterystykę epidemiologiczną do SARS-CoV-2 ponieważ najwyższą zakaźność ma również przed wystąpieniem objawów. Odra zwykle nie obejmuje w obecnych czasach na szczęście tak dużej części populacji. Ale mamy ogniska, mamy nawroty spowodowane tym, że zaprzestano szczepienia się. Jest coraz więcej rodziców, którzy nie decydują się na zaszczepienie dzieci i zapominają o tym, że odra może być chorobą groźną dla życia maluchów.
Wracając do COVID-19. Jakie objawy powinny nas jako pacjentów zaniepokoić? Kiedy powinniśmy podjąć decyzję o zgłoszeniu się do szpitala? Czy wystarczy, że zrobimy test i gdy jest pozytywny powinniśmy już być w szpitalu?
Zdecydowanie nie namawiam do tego, żeby natychmiast jak pojawi się pierwszy objaw w postaci gorączki, kaszlu, dążyć do tego, żeby wylądować w szpitalu. Na szczęście większość zakażeń przebiega albo skąpoobjawowo, albo wręcz bezobjawowo. Przede wszystkim warto skontaktować się z lekarzem podstawowej opieki zdrowotnej, który umożliwi nam wykonanie testu. Objawy w obecnej sytuacji, gdy mamy czas epidemii, są w zasadzie bardzo dobrym wskaźnikiem, bardzo czułymi i swoistym, pomimo, że w normalnych warunkach te objawy byśmy uznali za nieswoiste. Natomiast obecnie można śmiało powiedzieć, że jeżeli ktoś ma gorączkę, kaszel, to z dużym prawdopodobieństwem zachorował na COVID-19. Ale to trzeba potwierdzić. Dlatego potrzebny jest kontakt z lekarzem POZ, warto się też zaopatrzyć w pulsoksymetr, który pozwoli zobiektywizować uczucie, które może się pojawić u niektórych osób w postaci duszności. Jeżeli saturacja tlenu na pulsoksymetrze pokazuje nam mniej niż 94%, a jeszcze do tego z trudem zaczynamy łapać powietrze, to jest sygnał, że trzeba wzywać pogotowie, bo taki pacjent powinien jak najszybciej znaleźć się w izbie przyjęć, lub w SORze w celu obiektywnej oceny jego stanu i uznania konieczności hospitalizacji. To jest ważne też z tego powodu, że tak jak powiedziałem, leki przeciwwirusowe wtedy mogą zadziałać. W najbliższym czasie pojawią się nowe leki, ale one też wymagają wczesnego podania. Parę dni temu Polskie Towarzystwo Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych (PTEILCHZ), którym kieruję, wydało kolejne wersję rekomendacji leczenia uwzględniające nowoczesne leki, które będą możliwe do stosowania przez lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej. Będzie to pozwalało na wdrożenie terapii przeciwwirusowej już na etapie pobytu w domu, w łagodnych postaciach.
W tej chwili w szpitalu też są stosowane leki przeciwwirusowe, przede wszystkim remdesivir. Czy coś nowego jeszcze się pojawiło?
Ten lek, który stosujemy w tej chwili, jest jedynym zarejestrowanym lekiem przeciwwirusowym. Natomiast w najbliższym czasie powinien zostać zarejestrowany molnupiravir. Poza tym będą przeciwciała monoklonalne. Problemem pewnym jest tylko logistyka w polskim systemie opieki zdrowotnej, bo nie mamy w praktyce leków, które byłyby dystrybuowane centralnie do leczenia w podstawowej opiece zdrowotnej. POZ-y mogą wystawić receptę, na podstawie której pacjent kupuje lek. Być może będzie to rozwiązane tak, że będą w miastach wybrane apteki, do których będzie można zgłosić się po odebranie leku. Bo leki zakupione centralnie będą bezpłatne.
Dużo emocji w różnych środowiskach budzi ciągle temat leczenia amantadyną. Panie Profesorze, jaka jest prawda? Czy jest skuteczna w leczeniu zachorowania na koronawirusa?
Temat ciągle wraca, na dodatek podobno sprzedaż amantadyny zaczęła wzrastać, co świadczy o tym, że działania osób, które chcą zarobić na tym, są skuteczne. Niestety nic się nie zmieniło, jeżeli chodzi o naszą wiedzę. Przez 1,5 roku nie ma żadnych wyników badań potwierdzających skuteczność terapeutyczną tego leku, żadne rekomendacje na świecie, ani amerykańskie, ani europejskie, ani Światowej Organizacji Zdrowia, nawet nie wspominają o amantadynie. One wspominają o niektórych lekach, które na przykład przez jakiś czas rekomendowano albo obserwowano wyniki badań, takim jak np. iwermektyna, ale w ostateczności zdecydowano o ich nie rekomendowaniu do leczenia. Amantadyny nawet nie wymieniono w grupie nie zalecanych, bo po prostu nawet jej nie rozważano jako możliwość terapeutyczną w żadnym kraju poza Polską. No cóż, nie widać też u nas z badań klinicznych, które są realizowane, żeby miały z nich wyniknąć jakieś korzystne efekty. Ja chciałbym bardzo, żeby tani dobry lek był skuteczny, ale niestety, nie ma danych naukowych, które to potwierdzają.
Mamy remdesivir jako lek do stosowania we wczesnej fazie choroby. A czy w takim późniejszym stadium, gdy niestety pacjent próbował „przeczekać” w domu, zaczął się dusić, jest w ciężkim stanie, jest jeszcze dla niego jakaś szansa?
Tacy pacjenci, zwykle w 2 tygodniu choroby, którzy załamują się, budzą nasz największy niepokój, bo ich życie jest zagrożone. W fazie wirusowej, tej początkowej, rzadko się zdarza, żeby były jakieś zagrożenia życia, no chyba, że z racji chorób. Natomiast w 2- 3 tygodniu rozwija się tzw „burza cytokinowa” i wtedy dążymy do jak najszybszego jej stłumienia. Mamy akurat dobre doświadczenia, potwierdzone naszymi własnymi opublikowanymi wynikami badań z tocilizumabem, lekiem dobrze znanym przede wszystkim reumatologom, stosowanym przez lata w RZS. Tam lek jest stosowany przez wiele miesięcy. Natomiast w COVID-19 dajemy jedną dawkę, która ma uderzyć i wytłumić tę nadmierną reakcję zapalną. Pojawił się również baricytynib, który nawet trafił już do szpitali. Był on również stosowany w leczeniu RZS. O ile tocilizumab hamuje interleukinę 6, to baricytynib hamuje tzw. kinazę janusową, również wpływając na wyciszenie nadmiernej aktywności zapalnej. Ten lek jest o tyle trudniejszy w stosowaniu, że jest przyjmowany wprawdzie w tabletkach, ale niestety przez kolejne dni w trakcie hospitalizacji. W przypadku tocilizumabu dajemy jedną dawkę, góra dwie, i to jest koniec terapii. Nie zawsze pacjent zareaguje. Czasami jest to zbyt późno, ale w wyniku naszych własnych polskich badań z projektu SARSTer, który koordynuję, z 30 polskimi ośrodkami, udało nam się wypracować kryteria pozwalające na optymalne podanie tego leku. Po prostu pewien poziom interleukiny 6 wskazuje nam, że to jest ten moment, kiedy trzeba uderzyć.
Mówiliśmy o powikłaniach zatorowych, o niedrożności tętnic, które nieraz kończą się dramatycznie koniecznością amputacji kończyn. Jakie inne jeszcze powikłania obserwują państwo u pacjentów w przebiegu COVID-19?
Powikłania zakrzepowo-zatorowe są inicjowane jeszcze w fazie wirusowej, ale tak naprawdę rozwijają się w wtedy gdy wirusa już nie ma w organizmie. Najgroźniejsze zmiany mają miejsce w płucach, gdzie może dochodzić do zmian nieodwracalnych związanych ze zwłóknieniem płuc i zaburzeniami wymiany tlenu. To jest to, co widzimy, gdy pacjent trafia na oddział intensywnej terapii. Ci, u których wymiana tlenu między pęcherzykami a włośniczkami już staje się niemożliwa trafiają na ECMO. Niestety, tkanka płucna nie ma dobrych zdolności regeneracyjnych. W trakcie długotrwałej wentylacji mechanicznej niestety może dojść do uszkodzenia tkanki płucnej i odmy zagrażającej życia. Na to nakładają się infekcje bakteryjne, powodujące poważne zapalenia płuc czy nawet posocznicę obejmującą cały organizm.
Wiele osób uważa, że mocno rozreklamowane są powikłania poszczepienne i wychodzą z założenia, że co mam ryzykować, szczepić się, skoro może nie zachoruję. A jak przechoruję to nabędę odporność. Jak to wygląda w statystykach, co nam grozi, jak się przyjmie szczepionkę, a co, gdy się zachoruje?
Prowadzimy nawet taką analizę danych z kilkunastu ośrodków polskich, które współpracują z nami. Analizujemy osoby, które przyjęły szczepionkę i jednak zachorowały. Są to przede wszystkim osoby w bardzo podeszłym wieku i schorowane. Pozostali nie wymagają hospitalizacji. Jednak najbardziej przekonującym argumentem powinno być porównanie ilu pacjentów wymaga leczenia szpitalnego z powodu COVID-19, a ilu wymaga hospitalizacji z powodu zaszczepienia. W mojej klinice nie przypominam sobie żadnego przypadku osoby, która z powodu następstw poszczepiennych trafiła do nas i domagała się hospitalizacji. Nie słyszałem też o takich przypadkach, za wyjątkiem może wyjątkowych sytuacji, w innych ośrodkach. A mówimy przecież o ponad 20 milionach już zaszczepionych Polaków, z których każdy przyjął przynajmniej dwie dawki. Nie przypominam sobie, żeby była mowa o tym, że oni szturmują szpitale i wymagają hospitalizacji. Te działania niepożądane, oczywiście, że są, ale w zdecydowanej większości są na tyle łagodne, że nie upośledzają codziennego funkcjonowania. Są oczywiście osoby, które zareagują osłabieniem, gorączką utrzymującą się przez 2-3 dni, ale jakoś im nie przychodzi do głowy, żeby biec z tego powodu na SOR.
A czy wiemy coś, bo to też budzi taki niepokój, o długofalowych negatywnych skutkach zaszczepienia się? Mówi się nawet, że w dwa lata po szczepieniu zaszczepiony umrze.
Życie pokaże, ale na razie nie ma żadnych przesłanek, które mówiłyby o jakichś odległych następstwach. Częstość działań niepożądanych jest mniejsza niż w przypadku innych szczepień. Jasne, że zdarzają się przypadki nawet zgonu po szczepieniu, ale nie z powodu szczepienia. Jeżeli szczepimy populacje 80-90 latków, prawdopodobieństwo, że ktoś z nich w ciągu 2 tygodni po zaszczepieniu umrze z jakichkolwiek powodów jest bardzo wysokie. W związku z tym, nietrudno antyszczepionkowcom powiązać zaszczepienie ze zgonem.
Dużo emocji było związanych z krajem, który w bardzo krótkim czasie wyszczepił się – mam na myśli Izrael – a jednocześnie ta 4 fala pandemii przybrała tam dosyć pokaźne rozmiary. Czym możemy to wytłumaczyć?
Pamiętajmy, że Izrael nie jest jakimś liderem pod względem odsetka zaszczepionych, po prostu bardzo szybko osiągnięto tam poziom 60-65%, ale potem to się zatrzymało. Warto też pamiętać, że to, co jest raportowane, to nie są zachorowania na COVID-19. To nie są nawet zakażenia. To są wyniki dodatnie. A będzie tym więcej wyników dodatnich, im więcej się testuje. Jeżeli w Izraelu monitoruje się bardzo ściśle każde przypadki, każde kontakty przypadków zakażeń i robi się bardzo dużo testów, to wykrywa się bezobjawowe przypadki osób z wynikami dodatnimi. To właśnie one są raportowane i niestety interpretowane tak samo jak osoby z pełnoobjawową chorobą. Tak samo jest traktowany wynik dodatni zarejestrowany w Polsce, jak i w Izraelu. Gdy tymczasem musimy pamiętać, że tam dotyczy to znacznie większej części populacji. Powinniśmy spojrzeć na odsetek wyników dodatnich w ramach robionych testów oraz patrzeć na liczbę hospitalizacji. To są w tej chwili bardziej obiektywne wskaźniki skali epidemii.
Jak w tym miejscu wygląda Polska jeśli chodzi o zgony, jeśli chodzi o zajętość łóżek i odsetek dodatnich wyników testów?
Niestety, jeżeli chodzi o liczbę testów, to od początku pandemii wyglądamy kiepsko. Jeżeli chodzi o odsetek wyników dodatnich, aktualnie jesteśmy na poziomie takiej średniej europejskiej. Natomiast jeżeli chodzi o hospitalizację czy zgony, zwłaszcza zgony, to zdecydowanie jest u nas gorzej niż w Niemczech. W Niemczech nawet jeśli krzywe epidemiczne zarejestrowanych przypadków szły do góry, to były obcinane. To był wynik działań prewencyjnych, jakie podejmował rząd i dodatkowo efekt doskonałej, wręcz najlepiej zorganizowanej na świecie opieki zdrowotnej.
Trudno powiedzieć, czy jesteśmy już w szczycie tej 4 fali pandemii, czy jeszcze nie. Co powinno się zrobić strukturalnie w kraju, aby ograniczyć liczbę osób, które wymagają hospitalizacji, a jednocześnie też, co każdy z nas może zrobić, żeby przyczynić się do ograniczenia pandemii?
Wiele rzeczy, które powinny były być zrobione, nie zostały zrobione. Wiele rzeczy, które mogły być zrobione, zostały zaniedbane. Z tych ostatnich to chociażby egzekwowanie w miejscach publicznych noszenia maseczek. Przecież są przepisy, które to określają. Niestety, o ile przed cmentarzami widziałem policjantów, którzy pilnowali nie wiem czego szczerze mówiąc, bo na otwartej przestrzeni nawet nie mieli podstaw do tego, żeby żądać zakładania maseczek, to o tyle przed galeriami handlowymi nie widziałem nigdy patrolu policyjnego, nie mówiąc o wnętrzu tych obiektów. Wystarczyłoby, żeby swoją obecnością mobilizowali osoby wchodzące do zakładania masek, to już by dawało taką pewną dyscyplinę. Tymczasem skoro ta konieczność dyscypliny nie była sygnalizowana, to wiadomo, jak zachowa się w takiej sytuacji społeczeństwo. I między innymi efekty tego teraz zbieramy. Wiemy, co zrobiły inne kraje, i co należałoby zrobić by zwiększyć liczbę osób zaszczepionych. Pierwsza była Francja, która wymusiła kontrolę certyfikatów szczepienia przy wejściu do miejsc publicznych zamkniętych i kolejne kraje podążały w tym samym kierunku. Austria ostatnio wprowadziła praktycznie całkowity lockdown. Tymczasem w Polsce jest problem, bo skoro nie egzekwuje się noszenia masek, to nawet wprowadzenie ostrzejszych przepisów mogłoby też nie być egzekwowane. Więc najważniejsza jest, i nie powiem tutaj nic odkrywczego, nieuchronność prawa, nieuchronność przepisów. Nawet najlepsze przepisy, jeśli nie są egzekwowane nie przyniosą efektów.
Osoby niezaszczepione mają szansę na zachorowanie, ale też zaszczepione mogą zachorować. Czy nie należałoby mówić o tym, że jeśli masz cechy infekcji, mimo że jesteś zaszczepiony, powinieneś pozostać w domu, na pracy zdalnej i zrobić test. Czy to nie jest moment, żebyśmy zaczęli promować taką autodyscyplinę? Czy to nie byłoby takim ograniczeniem rozprzestrzeniania się SARS-CoV-2?
To by było idealne rozwiązanie, gdyby wszyscy przestrzegali zasad autodyscypliny. No ale w praktyce polski system opieki zdrowotnej i świadczeń socjalnych wymaga zwolnienia, tego dokumentu, który usprawiedliwia naszą nieobecność i gwarantuje nam jakieś świadczenia. A w tym celu musimy się zgłosić i tak do lekarza, a w związku z tym, że wykryte zostanie u nas zakażenie, kwarantanna spadnie na naszą rodzinę. Także obawiam się, że wiele osób myśląc właśnie w ten sposób unika rozpoznania, mając świadomość, że prawdopodobnie są zakażeni i niestety idą w środowisko i roznoszą zakażenie. Właśnie to jest powód, dla którego próbuje się w tej chwili wprowadzić możliwość sprawdzania przez pracodawcę certyfikatu zaszczepienia i w oparciu o to podejmowania decyzji o miejscu zatrudnienia. Natomiast czy to zostanie w naszym kraju wykorzystane? Przez niektórych pracodawców pewnie tak, jeżeli ta ustawa przejdzie. Miejmy nadzieję, że będzie miała większość parlamentarną, bo bardzo dawno nie wprowadzono żadnego aktu prawnego, który mógłby hamować pandemię.
Czy w tej chwili rekomendowałby Pan dla rządu wprowadzenie lockdownu w naszym kraju? W innych krajach, ale też i w Polsce, udawało się w takim przypadku ograniczyć transmisję wirusa i te fale złagodzić. Czy na obecnym etapie pandemii to byłoby skuteczne?
Jestem przeciwnikiem takiego lockdownu, jaki był na przykład rok temu, czy na wiosnę. Bo te doświadczenia nauczyły nas, że nie wszystkie elementy lockdownu są potrzebne. Tak naprawdę wystarczyłyby lokalne ograniczenia wstępu do miejsc publicznych w obrębie powiatów, gdzie nastąpiła gwałtowna zwyżka zachorowań. Z ograniczeń powinny być zwolnione osoby posiadające UCC (Unijny Certyfikat Covid). Na pewno nie powinny obejmować regionów, gdzie tych zakażeń jest mało, bo to nie ma sensu. Przecież nawet w województwie podlaskim, w żadnym momencie całe województwo nie było w równym stopniu zajęte. W tym samym czasie, gdy w Białymstoku było bardzo dużo zakażeń, były powiaty, w których tych zakażeń było stosunkowo mało, więc nie było uzasadnienia, żeby robić zamknięcie całego województwa. Należy też kierować się tymi przepisami, które już są. Czyli egzekwowanie masek w przestrzeniach zamkniętych. I mówię to ja, który nigdy nie byłem ortodoksem maseczkowym żądającym noszenia masek wszędzie i zawsze. Zawsze mówiłem, że w przestrzeni otwartej to jest bezsens. Zwłaszcza wtedy, kiedy kazano nam je nosić w lasach. Nie egzekwowałem też rygorystycznie masek gdy zachorowań praktycznie nie było, w okresie letnim. Natomiast w momencie, gdy pojawiło się zaostrzenie sytuacji, to stało się konieczne. To jest naprawdę sprawdzony element, pomimo tego, że różni mądrale uważają, że nie ma dowodów na skuteczność masek. Nie ma również wyników badań na przydatność spadochronu przy skoku z dużej wysokości, a jednak wszyscy je stosują.
Panie Profesorze, mówiliśmy o takim niebezpieczeństwie, że biologia może nam zafundować pandemię grypy. Bo zapomnimy o niej, chorując jako społeczeństwo na COVID-19. Może być to odra. Rozumiem przez to, że raczej powinniśmy się jako ludzkość, jako społeczeństwo, przygotować do tego, że co rusz jakaś forma infekcji czy to wirusowej, czy to bakteryjnej, będzie nam towarzyszyć?
Tak, powinniśmy o tym pamiętać, bo ludzkość traci pamięć nie tylko immunologiczną, ale też zapomina o tym, co się działo w średniowieczu, gdzie różne epidemie potrafiły zabić 30-40% całych narodów. Zapominamy o tym, co odra zrobiła z nieuodpornionymi na nią Majami, gdy odkrywcy nowej ziemi przywlekli to zakażenie dla narodu, który nigdy się nie zetknął z tym wirusem. Jeżeli spada odporność przeciwko danemu patogenowi, to stwarzamy warunki do szerzenia się takiej epidemii. Więc musimy się liczyć z tym, że epidemie będą powracały. W tym roku widzimy przecież u dzieci wzrost zakażeń wirusem RSV właśnie dlatego, że przez rok-dwa było ich mało, nie było ekspozycji, bo kontakty dzieci były ograniczone, więc automatycznie po zaciszu pojawia się wzrost liczby tych zakażeń.